I znowu zaczelo sie od oszustwa. Jak moze pamietacie pierwszy kontakt z Chile byl negatywny, pani w sklepie na lotnisku probowala nas oszukac, jej sie nie udalo, natomiast taksowkarzowi, ktory wiozl nas z dworca do hostelu a i owszem. No ale bylo wczesnie rano, okolo piatej, i dlatego nie wykazalismy sie czujnoscia. No coz…, Natomiast w hostelu okazalo sie ze pokoj dla nas jest wolny i mozemy sobie troche podormirowac ;), na co z ochota przystalismy. Po czterech godzinach byliśmy gotowi na śniadanko, po którym ruszyliśmy na spacer po mieście. Zaczęliśmy od wznoszącej się nad naszym hostelem górki, a raczej wzgórza, na szczycie którego wznosi się statua Matki Boskiej, mającej po swojej prawicy figurę Papieża Jana Pawła II. Widać stamtąd całe Santiago. Potem ruszyliśmy grzbietem i trafiliśmy na kolejne ślady polskie, okazało się że wiele budynków użyteczności publicznej w Santiago zostało zaprojektowane przez architekta o polskim nazwisku, którego niestety nie zapamiętaliśmy 🙂 Oczywiście trochę pobłądziliśmy ale w końcu po zaliczeniu krzaczka winogron i śliwki w typie krakowianki znaleźliśmy się ponownie na ulicy, którą dotarliśmy do tamtejszych bulwarów wiślanych, czyli promenady wzdłuż czerwonowodnej rzeki Mapocho. Z okrzykami zachwytu jak to my lubimy przechadzać się po mieście obserwując ludzi, zrobiliśmy kolejne dziesięć kilometrów w skwarze, żeby dojść do Plaza de Armas, czyli jak w większości miast południowoamerykańskich głównego placu miasta. Wstąpiliśmy do sklepu z owocami, który okazał się warzywniakiem, a banany tam sprzedawane nie były owocami tylko warzywem, przeznaczonym do smażenia. Chilijczycy musieli być w szoku widząc nas jak próbujemy je zjeść na surowo. Też bym się zdziwił gdybym zobaczył kogoś jedzącego surowego ziemniaka 🙂 . Santiago praktycznie nie różni się od europejskich miast, tylko gotowość do oszukiwania gringo na każdym kroku jest widoczna, no i tu też na każdym kroku można kupić, tak jak w Mendozie, anteny fm, nie wiem o co chodzi…
Wieczorem mieliśmy w hostelu degustację chilijskich win zorganizowaną przez właściciela, który okazał się nowojorskim portorykańczykiem. Trzeba przyznać że śmiesznie było poznać nowojorczyka jak z amerykańskiego filmu, wiecznie zadowolony kiciarz. Okazało się że w hostelu mieszka też dwóch Szwedów, Japończyk, Kanadyjczyk, Austriaczka, Francuzi, Niemcy, a portierem jest Islandczyk. Potem , już w godzinach nocnych dowiedzieliśmy się że mieszkamy w dzielnicy Bohemy, cisza nastąpiła dopiero o brzasku…