Skoro jesteśmy już w Chile to trzeba zobaczyć i wykąpać się w Pacyfiku. Oczekiwania były olbrzymie, mimo że nasz nowojorski portorykańczyk nieśmiało wspominał o zimnej wodzie, o tym że słońce tam pojawia się dopiero po południu i żeby, mimo chmur, się smarować . Przecież on nie wie co to zimna woda i chłodne lato nad Bałtykiem. No więc sandałki, krótkie spodenki, kąpielówki, bikini, jeszcze tylko dwie godziny w autobusie i plażing do wieczora. Co prawda w autobusie zrobiło sie jakoś tak zimno, ale to na pewno kierowca przegiął z klimatyzacją, przez okno widać ludzi w swetrach, ale przecież chilijczycy są nienormalni. W końcu wysiadamy i wszystko stało się jasne, trzeba jak najszybciej szukać sklepu z ubraniami!!! Nasze szafy wzbogaciły się o kilka dodatkowych gustownych szmatek z ulicznych straganów, szczególnie Kasia przyciągała uwagę feerią kolorów i wzorów. Na pocieszenie zostało nam że nie byliśmy jedynymi tak “ciekawie” ubranymi. No i znowu trzeba było spacerować, oglądać, podziwiać, a trzeba sobie jasno powiedzieć że miasto położone jest na wzgórzach! Trochę niepokoju wprowadziły tabliczki informujące o kierunku ucieczki w razie tsunami. No i znowu trzeba było nabijać kilometry, na szczęście w końcu dotarliśmy do zagrożonej tsunami plaży, a ponieważ była już 16:00 to słońce w końcu wyszło i zdążyło nas w ciągu godziny spiec na raka, jakżeby inaczej. Nie muszę wspominać że woda była zimna…
Za to rybka z frytkami poprzedzona pisco sour i popita amaretto na długo zostawiła przyjemny ślad w mózgu.
To nasz ostatni dzień, jutro opuszczamy południową półkulę. Adios!